Dorwałam lapka Jedynego, więc melduję swą obecność!


Nazwa tego wpisu powinna być „Z głową w górach chmurach” lub „Jest mi tak wstyd, że nazwy nie będzie”. Pierwsza opcja odpadła, bo w tytule notki nie mogę skreślić słowa. Druga została wpisana, ale skasowana, bo któż by chciał czytać o tym, że jest mi wstyd?

Polacy to dumny naród, nasza historia pisana była nazwiskami wspaniałych bohaterów, dzięki którym chodzimy teraz dumni i bladzi. Jedni szczycą się Dmowskim, inni Piłsudskim, a ja zawsze dumnie wypowiadam nazwę ulicy na której mieszkam. Adam Małysz rozpala nasze serca, a Lewandowscy promują nas za granicą. Druga Wojna Światowa też przyniosła naszym rodakom wiele nazwisk, które złotymi literami wpisały się w naszą tożsamość narodową. Szkoda, że teraz, gdy jesteśmy świadkami pięknej chwili, nie potrafimy tego docenić i zapamiętać, że aby nasze dzieci dumnie opowiadały historie kraju i Polaków to musimy zachować się przyzwoicie, bo teraz to my tworzymy historię o której będą uczyły się nasze latorośle.

Latorośle mogłyby się uczyć o Polakach, którzy swoim bohaterstwem i niesamowitą odwagą uratowali ludzkie życie. Mogliby wspomnieć, że walka o życie była tak ogromna, że przy okazji pobili rekordy we wspinaczce. Mogliby dodać, że rodacy na wdechu czekali na dobre wiadomości i kibicowali im, wspierali. Jednak ostatnie zdanie nigdy w przyszłości paść nie powinno, bo my zamiast radować się, że nasi bohaterowie uratowali ludzkie życie, czepiamy się o kasę oraz o to, że ludzkie życie należało do Francuzki, a nie Polaka. Czasami jeszcze dorzucamy zdanie, że ludzie z pasją to oszołomy. Szkoda, że w podręcznikach historii za 40 lat przeczytamy tę historię tylko w kontekście polskich himalaistów, bez wspominania o zachowaniu narodu w kraju… Tę kwestię przemilczymy z uwagi na zwykły wstyd. Ta historia mogła być piękna, mogła również wpisać się złotymi literami w historię. Jednak złotymi literami należy tu zapisać garstkę ludzi, a na resztę należy zużyć szarobury toner.

Historię spod Nanga Parbat znają wszyscy, nie będę jej przybliżyła, bo tym zajęli się dziennikarze. Jednak owa historia, a dokładniej komentarze naszych rodzimych patriotów i znawców alpinizmu zmusiła mnie do pewnej refleksji.

Rok temu byłam w górach, w żadnych wysokich… w Tatrach. Wybraliśmy się z braćmi i kuzynką, aby zdobyć Szpiglasowy Wierch. Po długiej drodze ja z moją kuzynką musiałyśmy zawrócić. Oby dwie dostałyśmy w trakcie przemierzania szlaku – miesiączkę. Oby dwie przeżywamy ją niesamowicie boleśnie. Odbiłyśmy z trasy i nie brałyśmy od moich braci żadnej wody, bo stwierdziłyśmy, że mamy mniej do pokonania, aby dostać się do Morskiego Oka niż oni, którzy wybierali się na Szpiglasowy Wierch i musieli jeszcze z niego zejść. Co do naszych sił to przeliczyłyśmy się. Był upał około 36 stopni celsjusza, zero wiatru, a my coraz bardziej spuchnięte, obolałe i spragnione. Droga powrotna zajęła nam więcej czasu niż moim braciom zdobycie szczytu i zejście z niego. Nie raz myślałam o tym, aby zadzwonić po pomoc (kto ma bolesne miesiączki ten wie! Puchnięcie, ogromny ból, wymioty)… Szłyśmy razem ramię w ramię. Na naszej trasie cień był dopiero pod koniec, na samym półmetku do Morskiego Oka. Szłyśmy w ukropie, bez wody, opuchnięte i obolałe. Czułam jak zaczyna mnie boleć głowa od słońca, jak jej dotykałam to czułam jak parzy. Miałyśmy dość. Płakałyśmy nawet. Do Morskiego Oka dotarłyśmy kilka godzin po moich braciach. My jeszcze nie widziałyśmy z trasy naszego punktu spotkania, a oni już dzwonili, czy wszystko z nami w porządku, bo są już na miejscu. Wędrówka dłużyła się okropnie i przyznam, że kilka razy żartowałyśmy przez łzy, że chyba zadzwonimy po pomoc.

Doszłam do najważniejszego punktu tej opowieści. Gdybyśmy miały zadzwonić po pomoc to, czy z helikoptera miałabym skorzystać tylko ja? Czy tylko ja mogłabym do niego wsiąść nawet gdybym była w lepszym stanie od niej? Najwidoczniej według Polaków tak powinnam zrobić, aby zaoszczędzić kuzynce hejt, który po nagłośnieniu akcji wylałby się na nią z każdego zakątka „polskiego” internetu. Chciałabym tu zaznaczyć, że moja kuzynka jest nad wyraz bardzo wrażliwą osobą – na krzywdę ludzi, na piękno natury, na piękno sztuki, jest osobą wspaniałą, ale… jest Francuzką.  Czy to oznacza, że pokazując jej piękną Polskę muszę o tym pamiętać za każdym razem? Czy to oznacza, że gdybym to ja padła w naszych Tatrach, a ona przerażona zadzwoniłaby po pomoc i mnie nie udałoby się uratować, a ją tak, to spotkałyby ją te wszystkie przykre komentarze? Aż mam gęsią skórkę na samą myśl o takim scenariuszu (jak wcześniej zaznaczyłam, jest to bardzo wrażliwa osoba). Przerażenie ogarnia mnie również, jak pomyślę o presji którą na mnie wywołują rodacy podczas moich eskapad z kuzynką, ponieważ wychodzi na to, że aby ona nie spotkała się z tymi okropnymi wywodami to ja zawsze muszę być przy niej w stanie idealnym, nienaruszonym. W innym razie wszyscy ją zjedzą, mimo że jej winy nie byłoby żadnej.

Góry uczą smaku rzeczy prostych, takich, których nie doceniamy (1)
Z kuzynką jesteśmy bogatsze o nowe, wspaniałe doświadczenia. Gdybyśmy miały wybierać jeszcze raz, zapewne znowu byśmy tam poszły wiedząc co nasz czeka. To jest piękne w górach. Potrafią nauczyć nas wielu cennych wartości i prawd o nas samych. Wspierałyśmy się, mogłyśmy na siebie liczyć i przezwyciężyłyśmy ogromny ból jaki ta wyprawa nas kosztowała. Pokonałyśmy nasze ograniczenia, wiemy że możemy więcej. To jest piękne w górach..

Po akcji na Nanga Parbat przepełniało mnie poczucie czegoś niesamowitego, uczucie tego że jestem częścią wspaniałej historii. Niestety, później zderzyłam się z opinią znawców od wszystkiego i zrobiło mi się wstyd. Wstyd przed światem i przede wszystkim przed moją kochaną kuzynką.


*kuzynka jest Francuzką, urodziła się tam. Jej mama ma rodziców Polaków, jednakże nie urodziła się w Polsce, ani nigdy się w niej nie wychowywała. Stąd tożsamość kuzynki jest bardziej francuska niż polska. Oby dwie odwiedzają nas co roku w Polsce, a my je we Francji. Spokrewnione jesteśmy przez naszych dziadków. Jeden został w Polsce (mój), drugi wyjechał do Francji (dziadek kuzynki).

*dotarłyśmy nad Morskie Oko bez pomocy helikopterów. Zeszłyśmy z niego również same, bez pomocy dorożek, gdyż nie mogłyśmy przeżyć nie tylko naszego cierpienia, ale również cierpienia tych koni.

*nasza wycieczka nie skończyła się udarem, ale twarzy nie miałam tak spalonej nigdy! Wyglądałam jak stary żul spod sklepu z buzią w strupach, w ranach, z buzią bordową, a miejscami nawet fioletową.