Dzwoniący budzik, powolne żegnanie się ze światem widzianym zamkniętymi oczami, witanie się z rzeczywistością i wypełzanie z łóżka. Ciepła herbata, która świetnie budzi i … ogarnianie się.
Poranki w moim wykonaniu nie są wyścigiem. Zawsze robię wszystko wolno, delektuję się każdym krokiem jaki stawiam w pidżamie. Snuję się po domu i obserwuje co przez noc się zmieniło. Kawa lub herbata towarzyszą mi przez cały czas, zanim wyjdę do pracy. Najczęściej jest to herbata, która jest moją kompanką w łazience podczas porannej toalety, podczas pierwszego porannego papierosa przy sprawdzaniu wiadomości na telefonie oraz przy śniadaniu, które jak mam czas to zjem. Generalnie, poranki w moim wykonaniu to takie typowe poranki w stylu slow-life. Skąd na to biorę czas, skoro zegarek pędzi nieubłaganie do godziny o której zaczynam pracę? Hmm, w sumie to czasu na to wszystko brakowałoby mi, gdyby nie mój poranny jogging. Jogging to za dużo powiedziane, ale szybki krok, czasami pęd do pracy. Taaak, długie poranki muszę odpłacać i nadrabiać drogą do pracy. To taki od razu wystawiony rachunek. Chmuro, chciałaś się nie spieszyć przy myciu zębów to musisz zapłacić. Zamiast wolnym krokiem, musisz do pracy iść krokiem błyskawicznym. Zawsze podczas mojego porannego spaceru w trybie ekspresowym przeklinam sama siebie, że nie wyszłam 5 minut wcześniej. Zawsze rozmyślam, co mogłam sobie odpuścić rano, aby teraz nie pędzić jak szalona i nie wymyślać ewentualnych usprawiedliwień. Czasami się udaje być przed czasem, czasami na czas, a czasami z maksymalnie 3 minutowym spóźnieniem. To wszystko zależy od ludzi, których spotykam po drodze – mam na myśli kierowców, którzy albo jak ja wyznają poranną ideę slow life, albo nie. Jedni wyznają i przepuszczają, inni nie wyznają i pędzą tak jak ja. Ja wyznaję, ale tylko do momentu wyjścia z domu. 
Powracając do moich rozmyślań na temat, z czego mogłabym zrezygnować, żeby mieć tego czasu więcej to … zapewne jest takich rzeczy wiele, ale moją myślą przewodnią jest to, że skoro muszę spędzić czas do 17:00 w miejscu, którego nie lubię to chociaż ranek sobie umilę. Czy ktoś z Was na prawdę zrezygnowałby z porannego koncertu przed lustrem i przed swoją wierną fanką? Tak, mam wierną fankę – małą, czarną, długowłosą Coco.

 

Godzina 17:00 to znak, że niedługo nadejdzie mój ulubiony moment dnia. Wcale to nie jest ten moment, kiedy wychodzę z pracy i wracam do domu. Owszem, ogarnia mnie wtedy miłe uczucie i odczuwam ciepło na serduszku i moje struny głosowe przechodzą mutacje i stają się jakieś milsze, delikatniejsze i w brzuchu zamiast głodu pojawia się ciepło, które spływa z serduszka i tak, czuję się przemiło. Ale to jeszcze nie ten czas. Jest lepszy moment w ciągu dnia ;-)
Każdy może powiedzieć coś o sobie. Np. „Jestem koleżeńska”, „Jestem pracowity”, a ja? Ja jestem śpiochem. Tyle mogę o sobie powiedzieć. Dlatego, ulubionym momentem w ciągu dnia … to w sumie ten moment, kiedy dnia za oknem już nie ma. Kiedy po kąpieli, po kolacji, po sprzątaniu/spotkaniu/spacerze/zakupach, mogę położyć się do łóżka, zrzucić z siebie wszystkie ciężary dnia i zamienić je na wygodną pidżamkę i ramię Jedynego.
Moment kiedy leżę w łóżku, kiedy każdy mięsień mojego ciała odpoczywa, kiedy wszystko co mnie męczyło zostało za drzwiami pokoju to zdecydowanie najlepszy moment dnia. Jednak, tylko wtedy kiedy Jedyny jest obok mnie. Tylko wtedy odprężam się przed snem. Gdy go nie ma, ciężary dnia i wszystkie zmartwienia śpią niestety ze mną, depcząc mi po głowie i myślach jak wredne chochliki. Nie czuję bliskości, bezpieczeństwa, ani relaksu. Wtedy na pomoc przychodzi moja wierna fanka … ;-) To nie to samo, ale zawsze lepiej spać z fanką niż z chochlikami ;-) Choć nie ukrywam, że z Jedynym najlepiej :-)


 

Wyzwanie blogowe - Tydzień z Save the Magic Moments baner 300 pikseli

Wpis zrealizowany w ramach link party z Save the Magic Moments. Temat na środę delikatnie połączyłam z tematem na piątek. Dlatego ta notka będzie figurowała jako „środowa” i „piątkowa” :-) Chcesz wziąć udział w tym link party? Nic straconego, wejdź tu.